czwartek, 19 grudnia 2013

Ostatki w Azji

Same do końca nie wiemy gdzie i kiedy minęły nam cztery miesiące w podróży. Czas powrotu nieuchronnie się zbliżał, do wylotu zostało nam tylko kilka dni, ale już od dawna wiedziałyśmy, gdzie chcemy je spędzić - na wyspie Koh Rong. Ta mała kambodżańska wyspa, położona w Zatoce Tajlandzkiej to istny raj na ziemi: nie ma tam dróg, chodników ani żadnych pojazdów. Do tego cała wyspa pokryta jest piaskiem, więc wychodząc z domu nie warto nawet ubierać butów! Lokalni spacerujący całymi dniami w piżamach sprawiają wrażenie bardzo wyluzowanych i mających na wszystko czas. 








Na wyspie próżno szukać ekskluzywnych kurortów, drogich restauracji, czy wybrednych turystów, pełno tam za to młodych backpackerów, którzy często nieplanowanie przedłużają swój pobyt na Koh Rong angażując się w działalność wolontaryjną lub po prostu znajdując pracę w barach. Kto wie, co by było, gdybyśmy nie miały już kupionego biletu do Polski... :)



Większość czasu spędziłyśmy na rajskiej plaży Long Beach, ładując akumulatory (mimo że prąd tylko od 18 do 23!) i łapiąc prawie każdy promień słoneczny. Mając przed sobą wizję powrotu do zimowej Polski, dużo bardziej wszystko doceniałyśmy i celebrowałyśmy każdą chwilę. :) 






Beztroski czas na Koh Rong sprzyjał przemyśleniom, wspomnieniom i podsumowaniom. W Azji spędziłyśmy 414 niepowtarzalnych dni i bez wątpienia była to przygoda naszego życia! Ale powroty też są fajne - do Polski wróciłyśmy z masą pięknych wspomnień, 60 GB zdjęć i filmów (!!), mnóstwem wartościowych znajomości i ogromnym bagażem doświadczeń. To była prawdziwa szkoła życia, która dodała nam dużo odwagi i pewności siebie, a do tego pokazała, że wszystko jest możliwe i mamy w sobie więcej siły, niż byśmy się tego spodziewały.


Wiele osób pyta nas co teraz? Same sobie zadajemy to pytanie... Na razie zawieszamy naszego bloga i spróbujemy znaleźć dla siebie miejsce w Polsce. Ale nie ma co ukrywać, mamy apetyt na więcej i dalej, więc liczymy na to, że jeszcze nastąpi reaktywacja "dalej się nie dało"! 



Z Azji pisały dla Państwa Anna Rus i Paulina Saletnik. 
Dziękujemy za uwagę. 
Pozdrawiamy!

KONIEC



czwartek, 12 grudnia 2013

Cuda Angkoru

Angkor - uznawany za 8 cud świata, to obowiązkowy przystanek w Kambodży. Jest to kompleks setek świątyń z przełomu XII i XIII wieku, rozmieszczonych na ogromnym terenie (do najdalszych musiałyśmy jechać ponad 50 km!). Za dawnych czasów Angkor zamieszkiwany przez milion ludzi był najważniejszą metropolią tętniącą życiem - dziś można spotkać tam głównie turystów, a życie toczy się w pobliskim Siem Raep.

Świątynie Angkoru zwiedzałyśmy przez 3 dni - nie była to tania przyjemność, bo bilet na taki okres czasu kosztuje 40$. Przez 2 dni przepedałowałyśmy na rowerach w sumie kilkadziesiąt kilometrów, jeżdżąc różnymi drogami między świątyniami - czasem głęboko ukrytymi w lesie. Trzeba było się bardzo postarać, żeby choć na chwilę uwolnić się od tłumnie nadciągających wycieczek i w spokoju napawać się pięknem i bogactwem świątyń oraz zwrócić uwagę na niewidoczne na pierwszy rzut oka detale.





Dzieciaki na każdym kroku oferują przeróżne pamiątki
"Dwa for jeden dollar!"


wschód słońca nad Angkor Wat




Trzeciego dnia wynajęłyśmy tuk-tuka i miły pan kierowca zawiózł nas do bardziej odległych świątyń, z  których jedna (Banteay Srei) zrobiła na nas szczególne wrażenie swoją delikatnością i misternymi rzeźbieniami.






W wielu świątyniach natura walczy z dziełem rąk ludzkich tworząc niesamowite kompozycje, szczególnie dużo ich w świątyni Ta Prohm, która była też miejscem akcji filmu Tomb Rider.



Jadąc do Angkoru spodziewałyśmy się, że zobaczymy obrazki podobne do tych, które widziałyśmy w Bagan. Nic bardziej mylnego - jedyne co te oba miejsca mają ze sobą wspólnego, to ogromna ilość świątyń, które jednak całkowicie różnią się od siebie i każde z tych miejsc ma swój unikatowy charakter. Wydawało nam się, że 3 dni zwiedzania świątyń to nie dla nas, to za dużo - jednak nie sposób nie docenić potęgi tego miejsca i nie dać się wciągnąć w jego magiczny klimat!


Tymczasem pozdrawiamy Was już z zimnej Polski (brrr), ale do oficjalnego zakończenia pozostał jeszcze jeden post! :)
P&A

Twarzą w twarz z historią

Kambodża i jej mieszkańcy zostali bardzo ciężko doświadczeni przez historię - pełną brutalności i przygnębiających wydarzeń. Najtrudniejszy okres rozpoczął się od zajęcia stolicy (Phnom Penh) w roku 1975 przez partię Czerwonych Khmerów. Od tego momentu jej przywódca Pol Pot i jego współpracownicy rozpoczęli wdrażanie krwawymi metodami swojej wizji komunistycznego państwa, w którym całe społeczeństwo mieli stanowić ludzie prości i niewykształceni, czyli klasa robotnicza. Zaledwie 3 dni po zajęciu stolicy, stała się ona praktycznie opustoszałym miastem duchów, ponieważ wszyscy mieszkańcy zostali przesiedleni na wsie i tam zmuszani do niewolniczej pracy ponad siły. W tym czasie Czerwoni Khmerzy pozbawiali swój kraj całego dorobku kulturowo-religijnego niszcząc świątynie, szkoły, teatry i inne instytucje. 

Czerwoni Khmerzy, w której to partii najważniejsze funkcje sprawowali ludzie wykształceni, niejednokrotnie nauczyciele - głosili teorie o bezcelowości edukacji. Jedną ze szkół zamienili w więzienie S21, gdzie przesłuchiwali i torturowali inteligencję, zmuszając ich do przyznania się do współpracy z zachodnimi organizacjami. Do S21 trafiali ludzie wykształceni, znający obce języki, artyści, nauczyciele, lekarze ale też ludzie, u których Czerwoni Khmerzy doszukali się jakichkolwiek oznak inteligencji, takich jak np.delikatne dłonie, czy nawet po prostu okulary. 






Praktycznie każdy, kto trafiał do S21, otrzymywał wyrok śmierci i po złożeniu zeznań był wywożony na pola śmierci Choeung Ek, gdzie w bestialski sposób dokonywano egzekucji przy pomocy prymitywnych narzędzi. W obawie przed zemstą, zabijane były całe rodziny. Obecnie jest to miejsce pamięci ofiar Czerwonych Khmerów, masowo grzebanych na terenach pól śmierci. 




Po prawie 4 latach reżimu Czerwonych Khmerów Kambodża została w 1979 roku wyzwolona przez Wietnamczyków. Przez cały okres krwawych rządów Khmerowie wymordowali 1/4 społeczeństwa, a na tych którzy przeżyli boleśnie i trwale odciśnięto piętno. Z więzienia S21, które po wyzwoleniu zostało zamienione w Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng, cudem ocalało jedynie 7 osób. Te, które jeszcze żyją, do dzisiaj w różny sposób dzielą się swoimi traumatycznymi historiami, nie chcąc dopuścić do zapomnienia tych masakrycznych wydarzeń. Na blogu paczkiwpodróży.pl możecie przeczytać wzruszającą historię jednego z ocalałych więźniów.

Procesy członków Khmer Rouge ciągną się już długimi latami, w tym czasie główny dowodzący Pol Pot opuścił Kambodżę i nie doczekując wyroku zmarł spokojnie w swoim domu w tajlandzkiej wsi.



Historia Kambodży jest tragiczna i przygnębiająca, ale na szczęście nie brakuje też w niej inspirujących i budujących wydarzeń, o czym przekonałyśmy się odwiedzając Angkor - ale o tym w kolejnym odcinku.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Laos - odsłona 2.

Perełką Laosu - kraju jaskiń i wodospadów, jest leżąca w jego sercu jaskinia w Kong Lor. Już samo usytuowanie wioski jest bardzo urokliwe, w szczególności za sprawą otaczających ją gór i formacji skalnych, do tego przecinająca ją leniwie płynąca rzeka i drewniane chatki dopełniają całości. 




jest rzeka - jest zabawa


Przyjeżdżając do wioski chciałyśmy doświadczyć prawdziwego laotańskiego życia, więc szerokim łukiem ominęłyśmy guesthousy i znalazłyśmy jedną z lokalnych rodzin otwartą na przyjęcie nas pod swój dach. Dostałyśmy posłanie w centrum dowodzenia domem (w salonie, pod telewizorem), zostałyśmy zaproszone do wspólnej kolacji (nie do końca wiemy, co zjadłyśmy!) i potraktowane jak członkowie rodziny. Wstając, jak nam się wydawało bladym świtem - czyli po 6 rano, okazało się, że byłyśmy największymi śpiochami! Nasi gospodarze od razu zaserwowali nam pożywne śniadanie (tradycyjny sticky rice w bambusowym koszyczku, jajko sadzone i bliżej niezidentyfikowane pieczone kosteczki), a przed posiłkiem odprawili nad nami swoje tradycyjne modły przeciwko złym duchom. Podczas gdy nad złotą misą trzymałyśmy w ręku gotowane jajko i kulkę ryżu, seniorzy rodu mamrotali zupełnie niezrozumiałe dla nas słowa modlitwy. Równocześnie zawiązali nam na nadgarstkach własnoręcznie uplecione bransoletki. Nie wiemy czy to ta pora, czy te niespodziewane rytuały, ale siedziałyśmy lekko oszołomione tym, co się dzieje.


menu na kolację
(jajka, suszone rybki, liście, glony i sticky rice w koszyczkach)


Po poranku pełnym wrażeń i z woreczkiem ryżu w plecaku (wyprawką od goszczącej nas rodziny) dziarsko ruszyłyśmy zobaczyć cud natury, jakim jest jaskinia Kong Lor. Jedynym możliwym sposobem odkrycia jej jest przeprawa łodzią przez 7,5km tunel wydrążony przez rzekę (wynajęcie łodzi z 2 przewodnikami/wioślarzami to koszt 110 000 kipów, czyli ok.14$) i jest to niezła frajda! Nieraz musiałyśmy wyskakiwać z łodzi do rzeki, żeby nasi wioślarze mogli przenieść łódkę omijając płyciznę albo zbyt silne prądy. Wyłączając oświetlony odcinek z widowiskowymi stalaktytami, stalagmitami i stalagnatami, płynęliśmy cały czas w kompletnych ciemnościach, co tylko pobudzało wyobraźnię i dodawało mrocznego klimatu. 




Jakby wrażeń było mało, czekała nas jeszcze atrakcja w postaci wesela w wersji laotańskiej. Wystarczyło trochę miejsca na podwórku, odpowiedni zapas Lao Beer i mocne głośniki - dobra zabawa dla całej wsi gwarantowana! 







Dla jaskini Kong Lor i gościnności, której doświadczyłyśmy, warto było zjechać z głównej drogi  i nadłożyć trochę kilometrów w drodze na południe Laosu.

Jak się okazało, droga ta była długa i pełna nieplanowanych scenariuszy! Autobus, którym miałyśmy dojechać do Don Khong - jednej z 4000 wysp na rzece Mekong, zepsuł się gdzieś w trasie (o ile autobus ten kiedykolwiek w trasę wyjechał!). Jako że nie ma możliwości zwrotu zakupionych już biletów, 5 minut przed odjazdem wskoczyłyśmy do ostatniego tego dnia, zatłoczonego i wypchanego do granic możliwości lokalnego autobusu. Zamiast klimy i miękkich siedzeń, dostałyśmy rozklekotany pojazd z pękniętą szybą i ledwo furkoczącymi wiatrakami. W takich warunkach spędziłyśmy długie 15 godzin, z czego 3 siedząc na workach ryżu (pocieszałyśmy się tym, że ponoć przynosi to szczęście :) ), ściśnięte i wciśnięte w ostatnie wolne miejsca w autobusie. 

z nosem na przedniej szybie przy otwartych drzwiach,
 niezła adrenalina na zakrętach!


Droga była straszna, ale później czekał nas już tylko leniwy relaks na wyspie Don Det. 3 dni spędziłyśmy na: bujaniu się w hamakach, czytaniu książek, oglądaniu filmów i popijaniu owocowych koktajli. Kiedy miałyśmy już dość leniuchowania, wsiadałyśmy na rowery i objeżdżałyśmy wyspę dookoła. :)


na ochłodę lemon-mint shake
nasze hamaki z widokiem na Mekong






W nasz "napięty" grafik udało się wcisnąć wycieczkę rowerową na sąsiednią wyspę do wodospadu Li Phi, a właściwie kompleksu mniejszych i większych kaskad na szeroko rozlanych i rwących wodach Mekongu. Co tu dużo mówić - po raz kolejny Laos zachwycił nas swoim naturalnym bogactwem! :)






Malownicze wioski, góry z ukrytymi jaskiniami, Mekong tworzący imponujące wodospady i rozlewiska, pyszne bagietki, hamaki, leniwe podejście do życia i uciążliwe przeprawy transportem publicznym - taki Laos polubiłyśmy i takim go na długo zapamiętamy.


Wszystko się kiedyś kończy, nasza podróżnicza przygoda również... Przed powrotem do Polski jeszcze tylko, albo aż Kambodża!

Paula & Ania