środa, 30 października 2013

W głębi dzikiej Malezji

Zew natury wygrał z naszą słabością do Georgetown i zaciągnął nas do Cameron Highlands. Jest to region położony ok. 1500 m.n.p.m., a co za tym idzie, jedno z chłodniejszych miejsc, jakie do tej pory odwiedziłyśmy. W ciągu dnia temperatura osiągała niewiele ponad 20 stopni, a ze względu na rozpoczynającą się porę deszczową dużo padało (patrząc przez pryzmat ostatnich 3 słonecznych miesięcy, każda ilość deszczu jest dla nas duża!). Cameron Highlands to rozległe wzgórza pokryte zielonymi dywanami plantacji herbaty. Najbardziej znane i jedne z największych pól herbaty należą do Boh Tea Estate, której produkty można kupić w większości sklepów w Malezji. Jest wiele szlaków, którymi z miejscowości Tanah Rata można dotrzeć w okolice plantacji - my zupełnie nieplanowanie wybrałyśmy jeden z trudniejszych (jak się okazało pod koniec drogi). 

gdzie jest szlak?!
tego się dowiedziałyśmy na końcu szlaku

Plantacje ciągną się długimi km, tworzą malownicze krajobrazy i godzinami można by spacerować herbacianymi ścieżkami. 








czas na świeżą herbatkę i truskawkową tartę

Ze względu na sprzyjający uprawom klimat, w Cameron Highlands można trafić na liczne uprawy warzyw i owoców, w szczególności truskawek. Och, jak miło było się zajadać roti z truskawkami i popijać truskawkowe koktajle! :)

Przy okazji spaceru po jednej z plantacji zboczyłyśmy z drogi do tzw. mossy forest, czyli lasu mglistego. Przedzierając się przez gęsty i zamglony las, w towarzystwie jedynie leśnych mieszkańców, poczułyśmy klimat niczym z gry komputerowej lub mrocznych opowieści.





Gdzie można znaleźć więcej dziczy, jeśli nie w dżungli? My dzicz lubimy, więc pognałyśmy do Taman Negara, gdzie nieprzerwanie od 130 mln lat rośnie dżungla i to nie byle jaka! Zajmuje ponad 4300 km2 i jest też jedną z najstarszych na świecie. W Kuala Tembling wpakowałyśmy się na łódkę, którą przez 3h płynęłyśmy po rzece przecinającej dżunglę, aż do Kuala Tahan - jedynej w okolicy bazy noclegowej. 


Na początek w dżungli przyszło nam się zmierzyć z osławionym Canopy Walk, czyli spacerem w koronach drzew. Sznurowe mosty zawieszone wysoko nad ziemią (do 25m) dostarczyły nam trochę emocji i adrenaliny. Jak zeszłyśmy w dół, pot lał się z nas strumieniami! I to bynajmniej nie ze strachu, ani nadzwyczajnego wysiłku, wilgotność powietrza przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. 



Oddalając się od najpopularniejszych wśród lokalnych przewodników szlaków, odnalazłyśmy prawdziwą dżunglę - tam to dopiero było tłoczno! Latające wiewiórki, gigantyczne mrówki, jaszczurki, dzikie ptaki, komary, masa innych insektów i MY!




Z całego pobytu w Taman Negara najbardziej zapamiętamy spotkanie z ludźmi z plemienia Orang Asli (w dosłownym tłumaczeniu "pierwsi ludzie"). Jest to lud prawdopodobnie pochodzący z Papui Nowej Gwinei i Wschodniej Afryki, który od kilku tysięcy lat zamieszkuje Półwysep Malajski. Orang Asli to plemiona liczące w sumie ok. 150 000 osób, prowadzące nomadyczny lub półnomadyczny tryb życia na terenie dżungli. Niektórzy z mężczyzn znajdują pracę w okolicznych wioskach, podczas gdy kobiety z dziećmi w ogóle nie ruszają się ze swoich osad. Najczęściej ludność Orang Asli osadza się na trudno dostępnych obszarach nad brzegiem rzeki, z której czerpią wodę m.in. do mycia się i gotowania. 

Płynąc do ich wioski nie wiedziałyśmy czego się spodziewać, ale zbliżając się do celu, wiedziałyśmy już, że to nie będzie łatwe spotkanie. Nigdy nie czułyśmy się tak skrępowane sytuacją, bo miałyśmy wrażenie, jakbyśmy nieproszone wchodziły komuś do "ogródka". Okazało się, że mieszkający tam ludzie byli jeszcze bardziej skrępowani naszą obecnościa i przez dłuższy czas całkowicie nas ignorowali. Przysiadłyśmy więc z boku dając sobie i im czas na oswojenie się ze sobą nawzajem. Długie minuty mijały, aż w końcu jeden mężczyzna odważył się podejść do nas i łamaną angielszczyzną zaproponował, że pokaże nam tradycyjne sposoby rozpalania ognia i polowania za pomocą blowpipe - nie oczekiwał za to zapłaty (a może po prostu nie umiał o nią poprosić). Przy okazji dostałyśmy pozwolenie na wejście do wioski, w której znajduje się tylko kilka prowizorycznych chatek z bardzo prostym wyposażeniem. Życie w wiosce, z dala od cywilizacji, zdaje się płynąć spokojnie - kobiety ubrane w kolorowe chusty zajmują się dziećmi, przygotowują jedzenie na paleniskach i obserwują z daleka przepływające łódki pełne turystów. Już pod koniec naszej wizyty udało nam się złapać kilka uśmiechów, a gdy odpływałyśmy, kilka osób żegnało nas nieśmiało machając. :) 













Niesamowite dla nas jest to, że w kraju tak rozwiniętym jak Malezja i w miejscu tak turystycznym, spotkałyśmy ludzi żyjących w pierwotny sposób. Nasze podróżowanie jeszcze bardziej nabiera sensu dzięki takim spotkaniom. 


W tym miejscu miało nastąpić zakończenie naszej podróży, ale życie jest nieobliczalne - a my spontaniczne, dlatego końca jeszcze nie będzie. Kierunek Birma! :)

P&A

2 komentarze:

  1. ja pierdziuuu...! dżungla! las mglisty! gigantyczna zwierzyna! RZUCAM PRACĘ, WRACAAAM DO WAS!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam pytanie odnośnie Orang Asli. Czy dotarłaś tam sama, na własną rękę, czy trzeba brać przewodnika? Jeżeli tak, to jaki to jest koszt? ;)

    OdpowiedzUsuń