środa, 27 listopada 2013

Naturalnie, Laos!

Dotarcie z Birmy do Laosu zajęło nam 2 dni i zawierało przelot samolotem, przejazdy autobusami, samochodami i tuk tukami, przeprawę łodzią oraz kilka przejść na własnych nogach z nielekkimi plecakami. Pierwotny plan zakładał, że pokonamy całą trasę lądem, ponieważ końcem sierpnia otwarto 4 granice Birmy z Tajlandią, w tym granicę w Tachilek, skąd można szybko przedostać się do Laosu. Nie było jednak tak różowo - otwarcie granicy nie wiązało się z otwarciem dla obcokrajowców drogi dojazdowej - do Tachilek można jedynie dolecieć. Byłyśmy więc zmuszone kupić nietani bilet (ale jednak tańszy niż bezpośredni do Laosu) na przelot z lotniska nieopodal jeziora Inle do granicy. Z parogodzinnym opóźnieniem i międzylądowaniem w Lashio na północy Birmy super-małym samolotem doleciałyśmy do lotniska w Tachilek, które wyglądało jak wiejski dworzec autobusowy! :) I stamtąd kontynuowałyśmy naszą długą drogę do Laosu przez Tajlandię.

Po 24 godzinach w drodze, zmęczone dotarłyśmy o świcie do Luang Prabang. W oczekiwaniu na otwarcie pierwszych guesthouse'ów rozsiadłyśmy się "wygodnie" na chodniku i jak się okazało, było to dobre miejsce, żeby podejrzeć procesję mnichów odbierających dary śniadaniowe od przechodniów. 



Potem przyszedł czas na nasze śniadanie - długo wyczekiwane i szczególnie popularne w Luang Prabang, bagietki! Nie jest to przypadek, że właśnie tam można je dostać na każdym kroku. Luang Prabang był kiedyś kolonią francuską, co do dziś ma swój ślad w laotańskiej kuchni - oprócz bagietek rozkoszowałyśmy się też pain au chocolat maczanymi w pysznej kawie i różnego rodzaju naleśnikami. Po roku w Azji dużo bardziej doceniamy te smaki!


Życie w rytmie Lao płynie bardzo wolno i leniwie - nikt się nigdzie nie śpieszy i na zrobienie wszystkiego jest zawsze dużo czasu. Więc i my szybko przełączyłyśmy się na tryb Lao i spędzałyśmy czas przechadzając się ładnymi uliczkami pełnymi zabudowań w stylu europejskim, przesiadując nad Mekongiem i zajadając się dostępnymi rarytasami. 



lokalne taksówki - tuk tuki

Laos to kraj jaskiń i wodospadów. Jaskinie zostawiłyśmy sobie na później, ale już będąc w Luang Prabang odjechałyśmy kawałek od miasta, żeby zobaczyć wodospad Kuang Si. Zachwyciło nas to, co zobaczyłyśmy: las a w nim niezliczona ilość kaskad rozlewających się po jego terenie oraz potężny mleczno-niebieski wodospad. Piękny widok! Nie odmówiłyśmy sobie przyjemności kąpieli w lodowatej wodzie jednej z kaskad - poczułyśmy się trochę jak w naszym Bałtyku. :)







Z Luang Prabang skierowałyśmy się trochę na północ, w stronę dwóch małych wiosek nad Mekongiem: Nong Khiaw i Mueng Ngoi. Droga, mimo że w ciężkich warunkach: 4 godziny na twardym siedzeniu pick-up'a w ściśniętym towarzystwie 16 innych osób i piejącego koguta na dachu, szybko minęła dzięki bardzo malowniczym zielonym krajobrazom. 


Same wioski nad Mekongiem urzekły nas swoją prostotą, panującym w nich spokojem i tanimi noclegami (domek z hamakiem z widokiem na Mekong za 5$)! Nie sposób jednak było się tam nudzić - co rusz, to jaskinie. :)







Po intensywnym czasie w Birmie doceniamy Laos z jego spokojem, naturą i leniwym podejściem do życia. :) 

Pozdrawiamy z hamaków!
P&A


niedziela, 24 listopada 2013

Życie na wodach jeziora Inle

Już pierwszego dnia w Birmie spotkałyśmy na naszej drodze wielu uśmiechniętych ludzi, jednego tylko wtedy nie mogłyśmy zrozumieć - czemu oni wszyscy mają czerwone zęby?! Teraz już wszystko jasne, to przez betel, a dokładniej mieszankę pieprzu betelowego i innych roślin z dodatkiem mleka wapiennego zawiniętą w liść betelu. Jest on dostępny na każdym kroku i sprzedawany na małych przydrożnych stoiskach od świtu do nocy. Lokalni żują betel nałogowo, wypluwając przy tym czerwoną wydzielinę, która wygląda jak krew. Bleee!

krok 1 - zawijanie w liść
krok 2 - betel konsumpcja
krok 3 - betelowy uśmiech ;)

Wracając jednak do mapy Birmy - jezioro Inle stało się obowiązkowym punktem dla odwiedzających ten kraj. Spotkałyśmy się ze skrajnymi opiniami na jego temat: jedni zachwalali to miejsce, podczas gdy drudzy zdecydowanie odradzali wizytę nad jeziorem twierdząc, że teraz więcej tam komercji niż autentyczności. My po kilku dniach pobytu tam stwierdzamy, że jezioro Inle to miejsce, które trzeba zobaczyć na własne oczy. I nie chodzi tutaj tylko piękną scenerię jeziora otoczonego górami, ale również, a może przede wszystkim, o życie toczące się na nim.




Jak inaczej tego doświadczyć jeśli nie wypływając wgłąb jeziora! Razem z 4 zapoznanych Francuzów wynajęliśmy łódkę na cały dzień i już przed 7 ruszyliśmy w drogę. Przedzierając się przez poranną mgłę i obserwując jak mieszkańcy jeziora rozpoczynają nowy dzień, dopłynęliśmy do lokalnego targu. Każdego dnia taki targ odbywa się w innym miejscu - na jednym z brzegów lub na samym jeziorze. Przypływają tam mieszkańcy okolicznych wiosek, a za nimi łódki pełne turystów... Targi stały się niejako atrakcją turystyczną i w związku z tym dużo na nich budek z pamiątkami, ale wciąż jest to miejsce, gdzie można spotkać lokalnych zaopatrujących się w drewno, warzywa, owoce, przyprawy, itp..



w drodze na targ





birmańskie cygara tanie i popularne





Kierując się w stronę południowego, mniej zatłoczonego krańca jeziora mogliśmy podejrzeć prawdziwe życie toczące się w wioskach na wodzie. Domy, sklepy, szkoły, zakłady pracy, restauracje - wszystko umocowane na wodzie za pomocą drewnianych pali. Niektóre budynki wyglądały tak, jakby miały się zaraz rozpaść! Patrzyłyśmy zadziwione jak te wszystkie misterne konstrukcje się trzymają i jak można sobie radzić z codziennym życiem w takich warunkach - jak dla nas trochę ekstremalnych. Każde wyjście z domu: do szkoły,do pracy, do sklepu na przeciwko, czy nawet do sąsiada obok oznacza przeprawę łodzią. Za wiosła chwytają wszyscy - kobiety, mężczyźni, starzy i młodzi, a część z nich zamiast rąk używa do tego nóg - jest to charakterystyczne dla rybaków z jeziora Inle.

wiejski spożywczak


w drodze do szkoły


Na brzegach jeziora, jak wszędzie w Birmie, nie brakowało świątyń, pagód i klasztorów. Raz tylko zeszliśmy z łódki, żeby zobaczyć kompleks buddyjskich świątyń, resztę podziwialiśmy z daleka.






Na łódce spędziliśmy cały dzień, wyprawę kończąc o zachodzie słońca. Dwójka rybaków-akrobatów była zabawnym dodatkiem do pięknego spektaklu świateł zachodzącego słońca. Chociaż już praktycznie zaprzestano połowów z koszem, to przedstawienie robione głównie ku uciesze turystów miało swój niewątpliwy urok. :)






Jezioro można też odkrywać z innej perspektywy - wsiadając na rower i zapuszczając się w nieznane. Gdzie by nie pojechać, można trafić na małe osady na wodzie, a w nich przemiłych ludzi, którzy za niewielką opłatą zabierają na swoją łódź i "oprowadzają" po wiosce.




Okolice jeziora są bardzo malownicze, pełne zielonych pagórków i przebijających je krętych dróżek - jedna z nich prowadzi do winnic Red Mountain Estate, gdzie na szczycie, z kieliszkiem wina w ręku można podziwiać urokliwą panoramę jeziora Inle.




Niestety coraz większy napływ turystów do Nyaungshwe - miejscowości położonej nad samym jeziorem, spowodował wzrost cen noclegów (25$ za pokój to chyba najtańsza opcja bez wcześniejszej rezerwacji) i wyżywienia. W okolicach niektórych wiosek powstały ekskluzywne resorty i hotele na wodzie, przyjemność dla ludzi z grubszym portfelem. Dodatkowo za samo wejście na teren jeziora Inle od tego roku płaci się już nie 5, a 10$.


Decyzja, żeby umieścić Birmę na liście naszych podróżniczych celów, była dość spontaniczna, ale z perspektywy spędzonych w niej 16 dni stwierdzamy, że był to najlepszy kierunek, jaki mogłyśmy obrać. Odwiedziłyśmy niezliczoną ilość świątyń w Bagan, przewędrowałyśmy wiele godzin górskimi szlakami w okolicach Hsipaw, widziałyśmy jeden z najpiękniejszych wschodów słońca  przy moście w Amarapurze, przepłynęłyśmy wzdłuż pełne zaskakujących widoków jezioro Inle - wszystko to zapamiętamy na długo, ale to jednak dzięki tamtejszym dobrym ludziom zakochałyśmy się w Birmie. Dlatego nie wahajcie się ani chwili i (jeśli tylko macie taką możliwość) jedźcie czym prędzej do Birmy!

Ze smutkiem pożegnałyśmy Birmę, ale na szczęście to jeszcze nie koniec naszych przygód.
Czekajcie na wieści z Laosu!
P&A